sobota, 17 maja 2014

Zen

Dostałam nauczkę, by czasem zaglądać na serwisy informacyjne. Cały czwartkowy wieczór spędziłam nad mapami, planując piątkowo-sobotnie spacery i wycieczki, a tu klops, żeby się gdziekolwiek wybrać, potrzeba pontonu. Mapy pogodowe zasiane piktogramami deszczowych chmurek, a politycy stoją dzielnie na wałach przeciwpowodziowych i perorują, że ulewy to wina konkurencji (serio, na własne uszy słyszałam). Na studiach nabyłam całkiem sporo informacji na temat hydrologii i mogę jedynie zbyć te mądrości parsknięciem (albo zrobić fejspalm i zakląć siarczyście, ale wiecie, staram się być zen). Takżę tego, najdalsze wyjście z domu to póki co skok po buły na śniadanie. I puszkę Mountain Dew, wiem, że to sama chemia, szał ciał i konserwantów i słodkie jak nieszczęście, no ale nie mogę, takie to dobre jest. Po wypłacie chyba kupię dwulitrową butlę, wypiję, zasłodzę się na amen i będę miała dosyć na rok.
Gdzieś w odmętach twardego dysku powinnam mieć zachomikowany jakiś film o zombie, pora go odpalić i zapomnieć o tej chujowiźnie za oknem.
Zdjęcia nie mają żadnego związku z tekstem, kiedyś tam, gdzieś tam zrobione.
(Trampki są fioletowe <3 i kosztowały dychę.)










poniedziałek, 12 maja 2014

Dobra robota

W cierpieniu i bólach (opita herbatą i obżarta chipsami) skończyłam dziś rodzić część teoretyczną magisterki. Ciągle mi się wydawało, że wymaga miliona poprawek, ale trudno, niech promotor się tym martwi. Została część eksperymentalna. I problem, jak ubrać w ładnie, naukowo brzmiące słowa "metoda jest do dupy, wyniki są do dupy, pan da 3 za ładne oczy". Serio, wykonałam kawał dobrej, całkowicie bezużytecznej roboty.

A jutro idę do dentysty na usuwanie ósemek i nie wiem, czy przed tym spisać testament, czy obalić pół litra i niczym się nie przejmować.


Znalazła się dokumentacja jakiegoś spaceru nad zalew, jeszcze dość wczesną wiosną. Na prośbę "Koteeeek, zrób mi zdjęcia!" łajza chwyciła aparat i zaczęła cykać... łabędzie. No nic, będą miały swoje 5 minut. I tak są bardziej fotogeniczne niż ja.   










wtorek, 6 maja 2014

Z otchłani

Z otchłani się wynurzam znowu. Kiedyś tu miałam coś na podobieństwo blogaska, ale go znikłam. Parę razy tam wspominałam o swojej nieśmiałości - no okazało się, że jest jednak gorzej i to tak naprawdę dorodna fobia społeczna jest. Jak nazwa wskazuje, ludzi się boję, bo podstawiam sobie różne rzeczy, które mogą sobie o mnie pomyśleć i wychodzi niewesoło. W jednej z gorszych chwil zdałam sobie sprawę, że blog, omg, ludzie tam wchodzą, czytają i PACZĄ, co ja sobie w ogóle myślałam. No i stwierdziłam, że trzeba zatrzeć ślady wszelkiej bytności wirtualnej, żeby nikt nie PACZYŁ. Moje radosne wypocinki odeszły do krainy wiecznych łowów, a mi się trochę poprawiło i zdałam sobie sprawę z innej rzeczy - blogasek był po to, żeby się przyzwyczaić, że PACZĄ, matole. No nic, będzie drugi, Internet duży jest, miejsca starczy (jak Yoda piszę, czemu, nie wiem). Soraski za wywnętrzanie się, jeśli jednak ktoś tu niechcący trafił i przeczytał te pierdoły. Dałabym na koniec to, czego poszukuje większość ludzi w sieci, czyli śmieszne zdjęcie kotka, ale nie mam; zamiast tego będzie żółty kwiatek z robaczkiem.