środa, 31 grudnia 2014

I'm back!

Hehe, w ostatni dzień roku udało mi się tu jeszcze zajrzeć :) Chciałam walnąć jakieś ciekawe podsumowanie, ale mam za słabą pamięć na takie zabawy. Nie pamiętam, co się działo tydzień temu, a co dopiero od początku roku. A jeśli coś mi przychodzi do głowy, to nie mam pewności, czy to było w tym roku, czy w zeszłym. No w tym na pewno stałam się dumną posiadaczką trzech literek przed nazwiskiem; już widzę te tłumy pracodawców poszukujących magistra ochrony środowiska. Odwiedziłam Starachowice, Wąchock, Łowicz, Kielce i Łódź (podróże, że hej). Nauczyłam się robić chlebek bananowy i ciasteczka z bakaliami. Zainwestowałam kawałek pieniążka w tablet i już następnego dnia zabierałam go ze sobą do kibla. Spędziłam noc w ruinach zamku. Ufarbowałam włosy na fioletowo (już wróciłam do normalnego koloru). Byłam na dwóch weselach. Tydzień spędziłam w szpitalu. Zaczęłam jeździć na łyżwach. Przeczytanych książek i obejrzanych filmów nie będę wymieniać, było ich multum. No, może wspomnę o "Zombie strippers", film o striptizerkach zombie zasługuje na wyróżnienie.

No i taki był sobie ten rok, bez fajerwerków. Fajerwerki dopiero dzisiaj będę oglądać :) Wybieramy się na noc z Padalcem do znajomych, mieszkających na uroczym zadupiu. Jeśli zasypie nas tam śnieg, do Trzech Króli się nie wygrzebiemy.

Jeśli ktoś przypadkiem tu zajrzy, to życzę kupy szczęścia w nowym roku i tylko małego kaca jutro rano!

Prezent pod choinkę - zestaw do wytapiania mydełek ^^

To od Padalca na rocznicę...

... a to na urodziny. Lubię elfio-roślinne motywy w biżuterii.

Moje pozowanie do zdjęć ani trochę się nie poprawiło.

Telegraf pod Kielcami. Ma 400 metrów, ale i tak prawie złamałam nogę włażąc na szczyt.

Wspomniane ciasteczka. Wyglądają jak kupa, ale są dobre, przysięgam.


czwartek, 16 października 2014

Fiolet

Wreszcie! Złożyłam moje epokowe dzieło w dziekanacie i mogę się cieszyć upragnioną wolnością. No, przynajmniej do 28 października, na kiedy to wyznaczoną mam egzekucję. Zamierzam jednak, jak na rasowego (jeszcze)studenta przystało, zacząć się martwić dopiero w noc przed dniem zero. Póki co, w dni, w które nie rujnuję kręgosłupa i stawów w pracy, będę się usilnie starała nie robić absolutnie nic produktywnego i uprawiać hedonizm stosowany. Oczywiście na miarę biednego Polaka-cebulaka, więc zamiast wina i imprez w klubie będzie piwo z Żabki i teledyski na youtubie, ale liczą się intencje. A propos piwa, znalazłam ostatnio takie o smaku czarnego bzu. Maniakalnie uwielbiam czarny bez, więc piwo wołało do mnie "mamo!" i musiałam je przynieść do domu. Wieczorkiem uskutecznię chyba konsumpcję, nioch nioch.

Wydębiłam też od Padalca aparat i niestety powstały poniższe twory. Nigdy chyba się nie nauczę patrzeć w obiektyw.


 Lumpiata koszulką z czaszką jakiejś biednej rogacizny.

 Jesienny park zawsze na propsie.
 

 Gdyby kogoś to frapowało, tak - mam fioletowe włosy. Tu nieco lepiej widać.

























sobota, 4 października 2014

Destrukcja

Moje zdolności destrukcyjne nieustannie wprawiają mnie w zdumienie. Ostatnim epickim wyczynem zostało zamordowanie aparatu fotograficznego. Cykałam sobie sweet focie w parku, a że ręce mam dwie lewe i najwyraźniej dziurawe, to biedaczysko zaliczył krótki lot i bliskie spotkanie z kantem ławki. W sumie to ogrom mego pecha również mnie zadziwia - gdyby upadł milimetry dalej, pacnąłby w trawę i nic by się nie stało, ale kurde nie - uderzył obiektywem w tę cholerną ławkę ze snajperską dokładnością. Konkludując, zostałam bez własnego sprzętu generującego materiał obrazkowy. Mam trochę na zapas popstrykane, poza tym jest jeszcze aparat Padalca, ale i tak mi smutno :( Zdążyłam się przywiązać do tej cyfrawki ( = cyfrowej pierdziawki), która zresztą była prezentem.

I feralne fotki. Jak widać, nie były warte poświęcenia aparatu.
Poza spodniami i bluzą (której nie widać), wszystko z sh.

Bluzka jest w małe, musztardowe ptaszki :)



poniedziałek, 22 września 2014

Gore

Uwaga, będzie krwawo.
Po 1,5 miesiąca (nawet nie skomentuję) oczekiwania grzecznie podreptałam do gabinetu chirurga, w celu pozbycia się nieładnego znamienia. Obnażyłam co trzeba, położyłam się wygodnie iiiiii......... Byłoby zbyt pięknie, gdyby wszystko poszło gładko. Po wizytach u dentysty zakodowałam sobie znieczulenie podawane cieniutką igłą, której prawie nie czuć, a ten sadysta zasadził mi igłę grubaśną jak palec. Jakby tego było mało, pierwsza porcja nie zadziałała i dostałam drugą. Krwi się lało, jakby otwierali mi całą klatkę piersiową (albo Peter Jackson kręcił Braindead II). A chirurg i pielęgniarka dowcipkowali sobie o seksie :). Ponadto czuję się oszukana, bo internet twierdził, że znamiona usuwa się laserem, a mnie na chama kroili skalpelem. Przynajmniej wszystko nie trwało więcej jak 15 minut i zostanie mi tylko kolejna blizna do kolekcji (niedługo będę wyglądać jak jakiś Rambo po przejściach).

Zdjęcia bez związku.


piątek, 5 września 2014

Wrzesień

Nie lubię września, pory przejściowej, ni to lato, ni to jesień. Rano się marznie, więc zabiera się milion swetrów i kurtek, by po południu gotować się w nich jak kura w rosole. I pociągi są bardziej zatłoczone przez młodzież jadącą z/do szkoły. W ogóle ostatnio podczas bezproduktywnego zbijania bąków na necie zabłąkałam się na blogaski ludności płci żeńskiej w wieku szkolnym, wczesnolicealnym, i się zadziwiłam. One tam mają normalnie rozpisane punkt po punkcie biznesplany z zakresu dbania o włosy, dbania o dietę, dbania o figurę i każdej innej dziedziny życia. "Plan na wrzesień - codziennie habernaście specyfików na włosy, fafnaście na twarz, liść sałaty na śniadanie, milion pińcet przysiadów z [tu wstaw nazwisko jakiejś youtubowej osobistości z zakresu fitness]" i tak dalej w ten deseń. Chyba nic w życiu nie osiągnę, bo ja w ich wieku nie miałam pojęcia, że do włosów istnieje coś więcej niż szampon, ubierałam się w to, co wypadło z szafy rano (a w drugiej klasie miałam kryzys tożsamości i nosiłam męskie ciuchy), a za fitness wystarczył mi w-f. Oczywiście, to nie moja sprawa, co kto robi ze swoim czasem, ale to trochę dziwne, że dzieciaki rezygnują z możliwości żeby mieć na wszystko wywalone kiedy jeszcze mogą ;)

Na zdjęciach uwieczniony jeszcze dość letni klimat.

Mój nos mógłby kruszyć mury

kiecka z sh, buty z ccc

wtorek, 26 sierpnia 2014

Uć a.k.a Boat City

Wakacje zmierzają ku końcowi, a mój urlop póki co składał się z jednego dnia spędzonego w
Łodzi. Nigdy tam nie byłam, a mieszkam w sumie o rzut beretem...
Był to jedyny dzień z całego tygodnia, w którym lało i piździło jak opętane (mogłam się tego spodziewać). Przez trzy godziny udawałam twardziela, ale w końcu porzuciłam zwiedzanie unikalnej architektury poprzemysłowej i schowałam się w palmiarni. Oczywiście, trafiłam na moment, w którym wtarabaniła się tam wycieczka orangutanów... tfu, dzieci w wieku 6-10 lat. Kto i w którym momencie wpadł na pomysł, że dzieciarnia w tym wieku będzie zainteresowana araukariami i epifitami - nie mam pojęcia. Zainteresowane były głównie generowaniem hałasu, straszeniem rybek i ściganiem się po alejkach. Zastanawiałam się, czy któryś wyrżnie się w kaktusiarni, ale te małe bestie są całkiem zwinne.
Gdy wynurzyłam się z palmiarni, pogoda się poprawiła i mogłam odbębnić obowiązkowy punkt programu, czyli spacer Piotrkowską. Żałuję, że miałam za mało czasu, by zagłębiać się w każdą boczną uliczkę, która wyglądała interesująco. Przyznam też, że Manufaktura zrobiła na mnie wrażenie, a nie sądziłam, że jakiemuś centrum handlowemu się to uda. Mają rozmach ci łodzianie.
Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze jeden taki wyskok sobie zorganizować, może w jakiś ciepły, październikowy dzień.
A teraz dużo kiepskich zdjęć, tadam:


Ruiny dawnych fabryk mnie totalnie zauroczyły.

Duży plus za możliwość robienia zdjęć - palmiarnia w Gliwicach krzyczała za to dodatkową kasę :P

Trafiłam akurat na tymczasową wystawę motyli.

Uwaga, zły sum ;)
Samowyzwalacz fuck yeah.



środa, 20 sierpnia 2014

Peryferia

Piekło niech pochłonie PKP i wszystkie ich spółki. Zaplanowałam na dzisiaj wycieczkę, wstałam przed 4 rano, żeby zdążyć na przesiadkę w Warszawie i - za przeproszeniem szanownych państwa - kupa. Mój pociąg w ogóle nie przyjechał, następny był spóźniony, żeby przesiadka doszła do skutku, musiałabym zagiąć czasoprzestrzeń. No cóż. Kiedy sobie myślę, że moje życie to bajzel, przypominam sobie, co dzieje się na kolejach. Od razu mi lepiej, bo wiem, że istnieje coś zorganizowanego gorzej niż ja.

Wczoraj za to przy okazji załatwiania spraw w stolycy włączył mi się tryb szwendaczki i wybrałam się na przechadzkę po peryferiach. Niestety miałam ze sobą aparat, więc wszystko zostało udokumentowane.






 I Tymbark uległ modzie na powrót do przeszłości. Smakuje imho tak sobie, choć wygląda ładnie.
 Cykoria podróżnik - uwielbiam tę nazwę.

Mało brakowało, a te chmury zafundowałyby mi dodatkowy prysznic.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Chlor

Siedzę przy otwartych na oścież drzwiach na balkon i mam świetny widok na parę gawronów uprawiających połączenie zapasów, berka i akrobatyki. I to wszystko w powietrzu, z okazjonalnym zahaczeniem o gałąź. Drą się przy tym wniebogłosy. Ciekawe, o co im poszło. Ja w obecnych warunkach klimatycznych nie miałabym siły o nic się tak kłócić, machnęłabym ręką (albo i nie, ruch generuje ciepło) i zgodziła się na wszystko. Im wyższa temperatura, tym mniej konfliktowa jestem. I mniej ruchliwa. I mniej żywa. Rozważam tymczasowe zamieszkanie na pływalni miejskiej. Wprawdzie cała prześmierdnę chlorem, ale to niewielka cena za cały basen chłodnej wody.

 A jakoś parę dni temu było na tyle chłodnawo, że mogłam postraszyć w lesie ubrana w czarne łachy. W lumpie wygrzebane. Kolczyki sobie zrobiłam, z filcu (wydartego z podkładki kupionej w Pepco) i jakichś koralików, które akurat się walały w okolicy. I tak, moja twarz jest strasznie niewyjściowa.









środa, 30 lipca 2014

Wszystko za 5 złotych. Albo 8.

Przyznać się, kto rozkręcił na maksa to wielkie żółte na niebie?

Jakby kogoś ciekawiło, na wesele włożyłam kieckę kupioną jako rezerwowa, w lumpie, za 8 zeta (słownie OSIEM ZŁOTYCH). Koloru fioletowego, zieleni nawet na szmatach nie mogłam znaleźć. Z perspektywy czasu śmiem jednak twierdzić, że nie wyróżniałam się negatywnie, wśród pań ubranych na czarno albo w bawełniane kreacje a'la imieniny cioci.  Zdjęć nie ma i raczej nie będzie, gdyż jeszcze w stanie trzeźwości aktywnie unikałam obiektywów, a późniejsze wątpię, by nadawały się do upubliczniania (zwłaszcza, że jedna z zabaw polegała na piciu wódki wazówką). Poza tym nikt nikogo nie pobił, nikt nie zasnął pod stołem, żadna zdrada nie wyszła na jaw, spokój, klasa, kultura, nuda. A panna młoda wyglądała ślicznie, jej suknię sama mogłabym włożyć (jak już Padalcowi uda się zawlec mnie przed ołtarz).

W dzisiejszym materiale obrazkowym znów huśtawka i przydomowa flora (oraz kawałek domu sąsiada).






I jeszcze kolczyki, są w Pepco za 5 zyla, jakby ktoś chciał.






niedziela, 13 lipca 2014

Mission failed

Misja póki co zakończona niepowodzeniem. Drodzy producenci/importerzy odzieży - polskie kobiety miewają więcej niż 160 cm wzrostu, weźcie to sobie proszę do serca.
No to tak, albo coś kupię przez najbliższe 4 dni, albo będę musiała znaleźć w szafie coś, co nie jest czarne, nie jest workiem, nie ma dziur, trupich czaszek ani głupich nadruków. Co może być problematyczne.
W ogóle nie spodziewałam się, że kupno w miarę eleganckiej sukienki będzie takie trudne. Jak jakiś czas temu z nudów zaglądałam do sklepów, to było do wyboru, do koloru, a teraz nagle wszystko wymiotło. Czyżby tyle osób się chajtało i robiło wesela w tym samym czasie? Bo nie widzę innego wyjaśnienia.
Na szczęście zawsze pozostaje relaks na huśtawce ogródkowej. Buju-buju i problemy znikają.


Spodnie kupiłam za 15 zyla podczas jednej z pielgrzymek w poszukiwaniu kiecki. Dobre i to.

Nawet miałam towarzystwo w postaci pupilka siostry. Jest rasy "mały, jazgotliwy śmierdziel", ale czasem potrafi być słodki.

Udało mi się też coś ugotować bez zdewastowania kuchni. Oparte częściowo na czymś, co kiedyś jadłam we Włoszech, a częściowo na inwencji własnej - krążki bakłażanowe. Nasypałam na nie to, co znalazłam w lodówce i okolicach - resztki brokuła, sera i pomidora. Wyszło zjadliwe.